Małe sprawozdanie z Rumunii

Wersja skrócona:

Majówkowy długi weekend w Cheile Turzii+ parę dni spędzonych na dojazdy z wspinaczkowymi pit stopami w Kis-Gerecse, Hámor i Súľov.
Docelowe i przejezdne grupy wspinaczkowe charakteryzowały wysokie pierwsze wpinki (a nawet i następne), które nieraz trzeba było opłacić krwią, przyśpieszonym siwieniem … lub hańbą wpięcia eksa z liną z kija. Ponoć tam to nie wstyd, zwłaszcza że kustosz rejonu w Hámor, mimo że leżał ze śmiechu, to w końcu przyznał , że lepszy taki blamaż niż karetka 😉
Wszystkim lokalizacją towarzyszyło piękne otoczenie przyrody, które przy wiosennym rozkwicie dodawało zachwytu i błogiego stanu, zakłócane jedynie w weekendy przez zwiększenie zagęszczenia ludzi oraz w przypadku Hámor bliskość drogi samochodowej.

Rumunia poza pięknem natury, Langoszami, bajecznej zupy Ciorbă de burtă i niedźwiedziami oferuje lekko dzikie wspinanie ze złudzeniem bezpieczeństwa wynikające ze świadomości, że ichniejsi Goprowcy nie mają do nas daleko w sytuacji awaryjnej.

Z pewnością do Cheile Turzii się wróci jako pit stop w drodze do głębiej w Rumunii zagnieżdżonych rejonów wspinaczkowych.

Wersja wydłużona ;):

W majówkę jeździ się do Arco bo tam zawsze jest pogoda, ale ileż można.
Pomysł wyszedł od Agi żeby tym razem majówkę spędzić w dzikszej Rumunii w znanym nam wcześniej przejazdowo wąwozie Cheile Turzii obok Turdy.
Jako że cel był daleki to sensowniej było podróż podzielić na parę etapów. Pierwsza częścią było zawitanie do Kis-Gerecse na Węgrzech- z polecenia Irka i Joanny. Na podobny pomysł wpadli Wojtek z Justyną i tak oto pojechaliśmy dwoma niezależnymi ekipami. Miejscówka okazała się dobrze przygotowana zarówno na nocleg pod namiotem jak i ognisko. Już wtedy można było poczuć się jak tabor cygański.
Wspinanie tam było nieco wymagające zwłaszcza ze względu na skromną, lecz wystarczającą asekuracje. Sam charakter wspinania na większości dróg był campusowy, czyli dawanie ze szpona pomagało rozwiązywać większość problemów. Taki urok wspinania po byłym kamieniołomie. Oczywiście były też niespodzianki jak obła rynna, która nie stanowiłaby większego problemu dla wprawionego grotołaza. Niektóre sektory są zapomniane i trzeba czyścić z luźniejszego materiału, żeby się nie stoczyć, ale dodaje to trochę przyjemności jak znajdzie się urodziwą drogę.
Po dwóch i pół dniach Wojtek z Justyną musieli wracać do Krakowa, a my kontynuowaliśmy podróż do naszego najdalszego celu. Mała awaria samochodowa i wyciek płynu chłodniczego nie przekreślił naszej destynacji.
Cheile Turzii sprzętowo-asekuracyjnie był dobrze przygotowany jak na zachodnie standardy, jednak odległości między wpinkami (zwłaszcza do pierwszej) jak i niekiedy ich miejsca powodowały, że trzeba było buddyjskiego spokoju, żeby się w nie wstawiać. Po paru strategicznych drogach i wspólnym zaznajomieniu się ze skałą drogi puszczały i chciało się coraz więcej, nawet iluzorycznie tłumacząc sobie, że 5 wpinek na 25 metrów ma sens.
Mimo tego, że jest ogrom dróg wspinaczkowych, a także przeprowadzono parę rewitalizacji punktów asekuracyjnych, to nigdzie nie można kupić przewodnika wspinaczkowego (kiedyś były, ale się sprzedały – ktoś miał fart). Jedyny dostępny egzemplarz jest u Goprowców przed wejściem do wąwozu. Same wyceny są mieszane, większość dróg sportowych i nieliczne wielowyciągowe są wyceniane w skali UIAA, gdzie reszta dróg (zwłaszcza wielowyciągowe) są podawane w wycenie rosyjskiej. Niekiedy obie wyceny nie są adekwatne do stanu rzeczywistego i wspinając się przykładowo na 6+ i zostawiając rozpacz na skale, można było zobaczyć propozycję wyceny na „the Crag” jako 8+, co zdawało się być bliższe prawdy, jednak takie sytuacje były rzadkie.
Wspinaczka w wąwozie miała także inny dodatkowy aspekt, było nieco dziko. Żeby dojść do niektórych sektorów trzeba by było po pas brodzić w wartkiej rzece, albo używać wiekowej tyrolki na zardzewiałych śrubach, a niektóre drogi wielowyciągowe choć miały nowe obicie, to szybko zarastały chwastami i trzeba było je wyrywać. Do tego zdaje mi się, że są miejsca gdzie asekuruje się stojąc w wodzie. Po prostu czysta przygoda 🙂
Byliśmy na pobliskim campingu parę dni w otoczeniu prawie samych polskich wspinaczy (międzypokoleniowe X Y Z i co tam dalej jest), dzieląc się wrażeniami i nowo nabytymi doświadczeniami, które były pomocne do typowania, które sektory/drogi były dla ludzi, a które lepiej unikać z daleka. Rejon jest nieco magnetyczny i możliwe że na następnym wyjeździe będzie stanowił wspinaczkowy pit stop przed wjazdem w głąb Rumunii.
W końcu nadchodzi ostatni weekend i wąwóz miał przybrać na wadze z wszelkiej maści turystów (mieliśmy przedsmak tego w piątek) i stało się jasne że nie ma co tam zostawać dłużej (alejki wąskie i sporo ludzi depczących line). Wyruszyliśmy w drogę powrotną z planem żeby zahaczyć o jeszcze dwa sektory, o których krótko coś wspomnę.
W drodze powrotnej zajechaliśmy do małego sektora Kis Fal w grupie Hámor obok Miskolc na węgrzech i próbowaliśmy tam swoich sil. Poznaliśmy kustosza tego rejonu i pokazywał nam ciekawsze linie co ułatwiło nam wstawianie się bez dobrego topo 🙂 Niestety tutaj już można było poczuć lekki wyślizg, jednak jeszcze nie taki jak na naszej Jurze.
Kolejnego dnia zatarabaniliśmy na rozeznanie po Súľovskich skałach i chcieliśmy trochę się tam powspinać, jednakże aktualnie jest tam mocna utarczka między ochroną natury, parkiem, a klubem wspinaczkowym – póki co rejon jest zamknięty dla wspinających się. Rejon jest przepiękny i warto tam wrócić.

Z górskim pozdrowieniem:
Maksymilian Wesołowski aka Trzeci