W październiku tego roku nasi Klubowicze: Jarosław Rogalski i Łukasz Kruczek wybrali się na krótką akcję eksploracyjną do Kučkiej Krajiny. Ich przygody Jarek (Piciu) opisał w krótkim tekście poniżej.
Grotołazi ze spalonego lasu
Na październik tego roku z Kruczim zaaplikowaliśmy sobie małą eksploracyjkę. Czarnogóra, Kučka Kraijna. Dni 10. Nie chcieliśmy, żeby była mała. Tak wyszło. Z zapowiedzianych na wyjazd ludzi, samochodów terenowych i terenowawych, gór sprzętu i co tam jeszcze, ostało się nas tylko dwóch z trzema linami i mini wiertarką. No i fajnie. Cały masyw dla nas. Żartuję. Przydała by się każda pomoc (a i towarzystwo – rzecz bezcenna). Zacznijmy od lasu.
Przez las prowadził onegdaj szlak turystyczny ale las się sfajczył. Zostały gołe pnie i sterty wykrotów. I kto na tym korzysta? Oczywiście krzaki, krzaczki a nade wszystko rośliny zielne, bo na dwa i pół metra w górę. To dlatego wymyśliliśmy taką porę wyjazdu. W październiku to już tylko przykurczone badyle. Przeszkadzają, ale mniej. Każdego dnia coraz rozsądniej przedzieraliśmy się przez galimatias skałek, lejów i położonych drzew. Odnajdywaliśmy znaczki szlaku, kopczykowaliśmy obejścia. Bo tam, ponad lasem zaczynała się eksploracja. W zadzie, to nie całkiem prawda. Jaskinie są już w lesie.
Z zeszłorocznego rekonesansy wiem, że nawet jest ich w nim sporo. Ale tym razem chcieliśmy się zająć wyższymi partiami doliny. Więc jak już wyrwaliśmy się z lasu, ustawialiśmy się w tyralierę i przeczesywaliśmy teren. Dwie osoby, tyraliera po byku. Ale taka jest procedura. Bo co tu dużo gadać, gdy na jaskinię się nie nadepnie, to się jej nie znajdzie. A znam takich co nadepną i pójdą dalej. Tak, do poszukiwania jaskiń trzeba parę osób i jeszcze nie daje to pewności sprawdzenia terenu. Jakkolwiek byliśmy bez szans na dobrą penetracje masywu, to znaleźliśmy kilkadziesiąt otworów, względnie czegoś co nęciło oszukując otwór. Dwadzieścia kilka wytypowaliśmy do eksploracji. Tu i ówdzie się wcisnęliśmy. Zjechaliśmy do dziewięciu studni.
Właśnie, zapomniałem wspomnieć o sprzęcie. Posuwamy się tyralierą, objuczeni sprzętem. To w zasadzie minimum lin, wiertarka, kotwy, karabinki, szpej osobisty, żarcie, woda, odzież etc. W takim terenie. Nie wymagajmy cudów. Zjeżdżamy co najwyżej dwie studnie dziennie. Inne, przeoczone, zauważone w tej okolicy przy powrocie lub następnego dnia, zaznaczaliśmy do późniejszej eksploracji. Żadnego cofania się. Bo my sukcesywnie podciągaliśmy swój dobytek w górę. A odwodów u nas „niet”. Posuwaliśmy się więc w tempie dwóch studni dziennie w stronę przełęczy między Shilą a Vilujarem. Sprawdzaliśmy, po drodze, lewe oreograficznie zbocze grani i szczytu, który się nie nazywa; w dolinie, która też nie ma nazwy. Zajęliśmy się tym problemem. Szczyt nazwaliśmy roboczo No Name, a dolinę Doliną nad Stravcami Górnymi. Tak nazywa się katun (szałasisko) u wejścia do doliny. Ale może lepiej by było „Dolina Spalonego Lasu”.
Mniejsza z tym. Wracając do meritum. Tam, na przełęczy, w ramach lipcowej wyprawy, Grzechu i Klaudiusz (przedstawiać nie trzeba), znaleźli obiecującą studnię. Dopadliśmy wreszcie tej studni. Ba, okazało się, że są ich dwie. Jedna miała 70 a druga 50 m. I to wszystko, co mogły nam obiecać. Na cześć W. H. Paryskiego nazwałem je J. Na Przełęczy Niżna i J. Na Przełęczy Wyżnia. Właściwie wszystkie jaskinie otrzymały nazwy, tak na poczekaniu, St 1, St 2, J. Nic, J. Pod No Name’m, J. Przy Szlaku, itd. Potem odwaliliśmy jeszcze kilka rekonesansów w stronę Shili i na No Name.
Cóż, nie wspomniałem jeszcze o kartowaniu. Zapomnijcie. Nie kartowaliśmy. Chyba poruszali byśmy się w tedy pół studni dziennie i nie doszlibyśmy do żadnej przełęczy. Było jak w tej dziecięcej piosence „Mało nas, mało nas do pieczenia chleba”. W przyszłym roku chcemy powtórzyć akcję w tym rejonie. Są przymiarki nawet na maj, ryzykowne ale przed roślinkami. I na jesień, ale może wcześniej niż w październiku. Zapraszamy. Więcej nas potrzeba, kurcze balans.
PS. Sfajczony las zupełnie nieźle się pali. To doskonałe zajęcie na długie jesienne wieczory bez zasięgu.
|Jarek Rogalski |